Żegnamy Sławomira Karpowicza
Tekst pożegnalny Stanisława Tabisza, Dziennik Polski, 8.XI.2001
W pierwszym dniu listopada mają swoje święto zmarli. Odwiedzane cmentarze ożywiają się kolorami kwiatów i migotliwych lampionów, symbolami pamięci bliskich. Sławomir Karpowicz – znakomity artysta malarz, profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – zmarł przedwcześnie 4 listopada 2001 r., walcząc z chorobą, na którą medycyna nie znalazła antidotum przez cały wiek XX. Trzeba było mieć tylko nadzieję, że jakimś cudem czy nadzwyczajną siłą woli organizm malarza przezwycięży chorobę, ale tak się nie stało…
(1952 – 2001)
Był artystą malarzem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, o mocno rozbudowanej intuicji i zmyśle metafizycznym. Malował z reguły dużego formatu płótna z zamaszystą swadą pędzla, z dynamiczną ekspresją kontrastów i wnikliwością obserwacji światłocieniowej gry na przedmiotach. Jego obrazy posiadały rozbudowaną, tajemniczą strefę cienia i ostrość pojawiania się szczelin światła. Zachwycały bogactwem materii malarskiej i naturalnością jej uzyskiwania. Do ulubionych, często podejmowanych przez malarza motywów należały martwe natury z rybami, stożkami, blaszanymi trąbami i konwiami, portrety i autoportrety, pejzaże lub sceny niemalże alegoryczne z maskami, schodami, kurtynami. Jego wyobraźnia i twórcza inwencja poruszały się raczej w przestrzeni zamkniętej, w przestrzeni mroku i nocy. Stąd niezwykłe, drastyczne oddziaływanie stref światła, tnących nieprzeniknione połacie ciemności. Stąd nokturnowy nastrój w jego obrazach i wrażenie narastania pewnej grozy, jak gdyby przeczucie nadchodzącej apokalipsy.
W 1995 r. Sławek poprosił mnie o napisanie wstępu do katalogu wystawy, mającej odbyć się w galerii u Dominika Rostworowskiego. Odwiedziłem go wtedy w pracowni. Oglądając obrazy, rozmawialiśmy długo. W pewnym momencie powiedział: Te obrazy są ponure jak śmierć, ale widocznie takie muszą być w tej chwili. Wystawa składała się w przeważającej części z cyklu obrazów „Pieśń nocy”. Jeżeli mnie pamięć nie myli, artysta opatrzył ją tytułem „W smudze cienia”. I rzeczywiście… Kiedy oglądałem te obrazy, odnosiłem wrażenie, że zawładnął nimi jakiś mroczny duch eschatologicznej obsesji. Czarne i wyostrzone cienie, tak w martwych naturach, jak i w autoportretach i pejzażach ze smukłymi tujami z rodzinnego Szczebrzeszyna, rozkrawały przestrzeń, tworząc dramatyczne strzępy form, układające się niekiedy w zbieżną perspektywę drogi, tunelu czy jak gdyby podstemplowanego stropu kopalni. Pomyślałem wtedy, że znaczna część namalowanej rzeczywistości, chociaż wyraźnie rozpoznawalna w rozbłyskach światła, ukryta jest w mroku bądź w głębokim, nieprzeniknionym cieniu, który mocno sygnalizuje istnienie czegoś nieznanego, niepojętego, gdzie gnieżdżą się niszczące moce i rodzi się lęk wraz z przeczuciem ostatecznego kresu. Sławek mówił o tym w ten sposób: Moje podróże w ciemność to ryzykowne i pełne emocji oczekiwanie niespodziewanej przygody, to bezwolne dryfowanie w mrokach podświadomości. Niepohamowana chęć dotknięcia obrazu świata nieznanego, to gwałtowny, zachłanny wysiłek uchwycenia czegoś, co w pierwszym momencie istnieje nie posiadając formy ani treści.
Odszedł jeden z najwspanialszych krakowskich malarzy. Odszedł za szybko i dlatego żal jest tym większy. Mógł jeszcze wiele stworzyć. Nauczyć swoich studentów solidnego warsztatu i twórczej otwartości na tajemnicę zawartą w zjawiskowości natury, w świetle i cieniu, którego był malarskim piewcą i apologetą.
STANISŁAW TABISZ